niedziela, 27 października 2013

Rozdział 3

    Słońce odbiło zbłąkane promienie poranka od klingi miecza. Życiodajne światło załamało się na żłobieniach i zniknęło. Ostrze precyzyjnie cięło zalegającą, gęstą mgłę; Rossitiana wykonywała swój taniec, kręcąc piruety, wyprowadzając sprawne cięcia, uskakując i atakując wyimaginowanych wrogów. Powtarzała rozmaite sekwencje, pozwalając by miecz sam prowadził jej ciało. W walce tanowił przedłużenie ramienia, dopełniali się wzajemnie, siejąc popłoch w szeregach wroga.
     Teraz jednak kobieta znajdowała się na pustej łące. Zgiełk bitwy, zapach krwi, cały ten obłęd, który na chwilę pojawił się w umyśle, był tylko zlepkiem obrazów przywołanych z pamięci, zaledwie mozaiką wspomnień. Sceny z przeszłości pojawiały się przed oczami kobiety, ponownie wtrącając ją w otchłań przeżytych wydarzeń. Szybko jednak znikały, pozostawiając ją wśród spokojnej zieleni traw.
    Czas mijał nieubłaganie. Kiedy mgła ulotniła się w atmosferze, Ross zatrzymała się wreszcie. Oddychała głęboko, nieco za szybko. Przeciągnęła się i z westchnięciem otarła klingę o spodnie, pozbawiając ją wilgoci. Wreszcie sięgnęła znużonym wzrokiem ku horyzontowi. Jak długo to jeszcze będzie trwać? pomyślała. Gruby mur w umyśle, który oddzielał ją od własnych wspomnień, był coraz bardziej uciążliwy. Kobieta włożyła Jaszczurkę do prostej, czarnej pochwy. Odłożyła miecz na trawę i zaczęła się rozciągać. Przedwczorajszej nocy jej ruchy stały jeszcze szybsze, pełne kociej gracji i bardziej drapieżne. Choć przemiana wprawiła Rossie w konsternację, miała swoje atuty. Kiedy skończyła gimnastykę, poszła obudzić Mergusa, śpiącego w cieniu lasu.
    Drzewa szumiały monotonnie, nie przerywając swej odwiecznej pieśni. Czarnowłosa szturchnięciem buta obudziła śpiącą dotychczas hybrydę.
    - Wytrzyj policzek - rzuciła chłodno.
    Mergus spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na kobietę i palcami dotknął kącika ust. Pod poczuł lepką wilgoć, więc szybko potarł twarz i spóścił głowę w zakłopotaniu. Nie spojrzał ponownie na swą panią.
    - Idziemy.
    Rossitiana ruszyła wąską, wydeptaną przez leśną zwierzynę ścieżką, jednocześnie zapinając pas z przytroczonym do niego mieczem. Skierowała się w stronę polany, na której miała spotkać się z Elayną.  Nie zwróciła uwagi na złowrogie przeczucie, które pojawiło się na granicy świadomości. Wdarło się niepostrzeżenie i utkwiło niczym stalowa drzazga.
    Nagle Rossie się zatrzymała. Mergus, który nie zauważył tego faktu, wpadł na nią i omal nie zaczął skamleć, obawiając się ostrej reprymendy. Kobieta jednak szybko go uciszyła. Zamarł w bezruchu, tak jak i ona, i rozglądał się niepewnie.
    Jadeitowe oczęta próbowały wypatrzeć coś w oddali, a pionowe, kocie źrenice zwężyły się. Zastrzygła uszami, łowiąc każdy dźwięk.
    - Nie... tylko nie to... - szepnęła bardziej do siebie, niż do towarzysza. W jej głosie pojawiła się nuta strachu. - Szybko! - Rzuciła i skoczyła do przodu, by z szybkością godną łani popędzić przed siebie.
    Złe przeczucie wykiełkowało, napływając ze wzmożoną siłą. Ścisnęło za serce, zabrało dech w piersiach i wszczęło alarm. Zdawało jej się, że już kiedyś doświadczyła tego uczucia. Nagły impuls, który mrozi krew w żyłach, przeczucie wielkiego zła. Że jak nie zdąży, zdarzy się nieodwracalna tragedia.
    ~ Ely!


KILKASET LAT WCZESNIEJ, LOCHY, MIEJSCE BLIŻEJ NIE ZNANE 

    ~... dlaczego milczysz?! Ely! Odezwij się! - Rozpaczliwe wołanie znów odbiło się od grubych murów lochu. 
    Ponownie odpowiedziała głucha cisza, wwiercając się w umysł. Szczęk przykutego do podłogi łańcucha rozległ się głośno, jak huk rozbijającego się głazu. Pośrodku lochu, niczym nieudana marionetka, klęczała naga kobieta. Czarne strąki włosów zasłaniały fragmenty wychudzonego ciała. W przypływie bezsilności szarpnęła za swe okowy i zapłakała. 
    Tabun myśli przepływał przez kruchy, zmęczony umysł. Zaraz pęknie, rozerwie ją na strzępy, niczym szmacianą lalkę. Wciągnęła powietrze, starając się uspokoić. Jeśli się teraz złamie, to będzie już koniec. Czas sączył się powoli jak gęsta krew. Kapiąc, podlewała nasienie zła, rosnące z każdą chwilą na dnie duszy, gotowe wkrótce zakwitnąć. A wtedy nastanie kres.
    Kruczowłosa znieruchomiała. Wiedziała, że musi wziąć się w garść. Zapaść w głąb siebie i odnaleźć jądro swej mocy, by zdobyć się na ostatni krzyk. Głos, który jest zdolny odnaleźć wyłom w magicznej barierze lochu i przedrzeć się poza nią, wzywając tego, który wciąż nie spłacił długu. Ostatni ratunek, ostatnia iskierka nadziei. Jeśli poniesie klęskę, Oni dopadną wszystkich.  
    Wyruszyła w drogę bez odwrotu. Opadła na posadzkę, skupiając się na własnym wnętrzu. Praca serca została ograniczona do minimum, płuca zaczęły pobierać jedynie konieczny do przeżycia zapas tlenu. Chłód kamiennej posadzki przenikał swymi mackami aż do kości, zdawał się powoli sięgać ku duszy.
*
    Biegła. Wciąż biegła. Pośród tych wszystkich cieni, skowytów, złudnych luster pełnych wspomnień. Dzień, kiedy wykluła się Elayna. Dzień ślubu. Dzień narodzin. Biegła, starając się nie spoglądać na tę osobliwą galerię, gotową w każdej chwili złapać w swą pułapkę i nigdy z niej nie wypuścić. Jakże kusząca propozycja... Zatrzymała się mimowolnie przy jednej z ram.
    Ciepło biło od bierwion płonących w palenisku. Na dywanie siedział skrzydlaty mężczyzna o włosach barwy krwi, a przed nim klęczała mała dziewczynka, łudząco doń podobna. Upadły anioł bawił małą magicznymi sztuczkami, tworząc iluzje miniaturowych smoków, motyli, ptaków... Nieopodal na kanapie siedziała jadeitowooka kobieta. Tuż obok przysiadł młody chłopiec, kładąc na kolanach matki stary almanach. Otworzył go, ukazując bogato ilustrowane stronnice. 
    Pamiętała te spokojne dni, które spędzili w pokojach Ordo Fallax Spes, Zakonu Zwodniczej Nadziei. Kiedy jeszcze wszystko było dobrze, a dni mijały leniwie, przepełnione rodzinnym ciepłem. Sięgnęła dłonią ku lustrzanej tafli. 
    R O S S I E!
    Nagły krzyk sprawił, że odsunęła się gwałtownie, a obraz przemienił w ziejącą chłodem, mroczną otchłań. Mało brakowało... Znów popędziła w dal labiryntu. Już niedaleko...
    ~
    Znalazła. Nareszcie. Proste wrota z wyrytym nań symbolem wieczności. Zmęczony uśmiech zamajaczył na wychudzonej twarzy. Dotknęła przejścia dłonią. Powoli zaczęło się otwierać, a kobietę zaczęła przepełniać światłość jej własnej mocy. Stanęła u swego Źródła.
*
    C Z A S   S P Ł A C I Ć   D Ł U G ,   C I E R Ń .
     Musiał usłyszeć to wezwanie. Po tym, co dla niego zrobiła, jest jej to winny. Jedyna nadzieja... Uczepiła się niej całym swym jestestwem. Pozostało tylko czekać, chociaż czas nieubłaganie uciekał.
    - Cóż to się stało z Rossitianą Niezwyciężoną? - Wtem kpiący głos zaszemrał tuż nad uchem kobiety. Przeraźliwy chichot wypełnił ciemną celę.
    Kobieta otworzyła zmęczone, matowe ślepia. W mroku jaśniała groteskowo wydłużona postać Ciernia, dawnego boga, którego prawdziwe imię zostało już zapomniane. Jego skrzyżowane ramiona pokrywały ostre, kostne grzebienie, tak samo jak kręgosłup. Od nich również dostał swe przezwisko.
    - Wyrównamy rachunki. Uratuj mnie, tak jak ja... - urwała nagle, gdyż zabrakło jej tchu. Wydobycie z siebie głosu cichszego od szeptu było męczące. Przymknęła oczy. - Tak jak ja niegdyś uratowałam ciebie. Wtedy będziesz mógł odejść...
    Chciała dokończyć, ale zaschnięte gardło nie przepuściło kolejnych słów. Posłała spojrzenie w kierunku unoszącej się w mglistej poświacie postaci. Wzrok kobiety mówił wiele, lecz wraz z przybyciem Ciernia, cofnęła się o krok znad krawędzi Otchłani Zaświatów. 
    - Nie zapytam, jak się tu wpakowałaś. Ale musimy zawrzeć nową umowę. Igramy z o wiele potężniejszą mocą. - Głos ciernia brzmiał niczym szpetny szept pękniętego drzewa. - Oni zawsze Cię znajdą. Podążają za twoimi wspomnieniami. Wszczepili Ci pluskwę, którą oślepić da się w jeden sposób.
    - O jakiej cenie mówisz? 
    - Będziesz w stanie porzucić swą przeszłość i oddać pamięć?
    Rossitiana zachłysnęła się powietrzem i rozkaszlała. Nie miała jednak siły nawet jęknąć, kiedy w roztrzaskanym ciele ponownie zogniskował się ból. Oddać wszystko to, co było jej najdroższe...
    - Rozumiem. Jeśli to ma Ich... uratować. A teraz... Jestem gotowa.
    - Ruszajmy więc. - Znów to oschłe szemranie Ciernia.
    Zbliżył się do kobiety i otulił ją miękkim całunem swej magii. 
    Chociaż zwycięstwo w ciężkiej bitwnie nie oznacza jeszcze wygranej wojny, z całych sił uczepiła się resztek nadziei. Nadziei, która w najgorszej chwili utrzymywała wolę przeżycia. Która potrafiła rozdmuchać gasnącą iskrę siły woli w rwący płomień. Która znajdowała światło nawet w najgłębszych ciemnościach. 
    Wiedziała, jak wielkie poświęcenie jeszcze ją czeka. Jednakże była na to gotowa. Jak jeszcze nigdy.



    Retrospekcja zniknęła, kiedy znaleźli się na skraju polany, otoczonej magiczną barierą. Rossitiana skryła się za gęstymi krzakami i odwróciła do hybrydy, chwytając ją mocno za ramię.
    - Mergusie, schowaj się najlepiej jak umiesz. Jeśli zacznie dziać się coś złego, uciekaj. I na Smoka, nie daj się złapać, za nic. Rozumiesz? - poinstruowała go szybko, głosem nie znoszącym sprzeciwu.
    Kobieta odetchnęła, kiedy przestraszone stworzenie pokiwało pospiesznie głową, po czym zwróciła się znów w stronę polany, z niepokojem obserwując to, co się nań działo. Na razie nie będzie próbowała burzyć niewidzialnego muru. Wkroczy, kiedy nieco osłabnie. Ujawnienie sie w tej chwili, mogło wywołać nieporządany efekt, na ułamek sekundy dać przewagę przeciwnikowi, co mogło zaważyć znacząco na szali przyszłych losów.
    Na środku polany, w bojowej pozie, stała bestia o fioletowych łuskach, odsłaniając groźnie kły. Koniec ogona podrygiwał w skupieniu. Naprzeciw niej stała mała dziewczynka o złotych lokach i słodkiej twarzyczce. Z tej strony nie widać było, iż druga połowa twarzy to tak naprawdę oblicze potwora.
    Chociaż zdawałoby się inaczej, to jednak ów małe dziecko stanowiło większe zagrożenie, niż potężny smok. Biła od niej mroczna, cuchnąca odorem zgnilizny magia. Niezwykle szybko ich odnalazła. Rossitiana niemalże widziała, jak gęstnieje powietrze między dwoma postaciami. Nieuważny obserwator mógłby tego nie zauważyć, jednak Rossitiana była tego pewna. Walka zaczęła się już wcześniej.
    Właśnie rozpoczęła się decydująca bitwa w wojnie z odwiecznym złem, które zapragnęło posiąść dusze rodu Amentiae.



[   Jak zawsze gdy włączyłam pustą stronę, ta pustka pojawiała się również w mojej głowie. Najtrudniejsze jest pierwsze zdanie, które prawdopodobnie determinuje, jak potoczy się dalszy los mojej opowieści. Tak przynajmniej zauważyłam. Wracając do sedna- post napisałam już z półtora miesiąca temu, jednakże multum obowiązków oraz nakład zmęczenia odsuwały systematycznie moment, w którym wreszcie skończę poprawiać ten rozdział. Nareszcie jednak jest, huh. Mam nadzieję, że już nie widać po nim oznak grafomanii i jest mniej chaotyczny. Tag.
    Pisząc ten rozdział odkryłam kolejny kawałek układanki, przedstawiąjącej historię Ross i Ely, którego nie mogłam znaleźć. Fragmenty powoli same się odnajdują i układają. To naprawdę przyjemne uczucie.
    Tych, co czekali na dalszą część, przepraszam za zwłokę.

    Miłego czytania!
    Zapraszam również do komentowania i wyrażenia swojej opinii.   ]