niedziela, 27 października 2013

Rozdział 3

    Słońce odbiło zbłąkane promienie poranka od klingi miecza. Życiodajne światło załamało się na żłobieniach i zniknęło. Ostrze precyzyjnie cięło zalegającą, gęstą mgłę; Rossitiana wykonywała swój taniec, kręcąc piruety, wyprowadzając sprawne cięcia, uskakując i atakując wyimaginowanych wrogów. Powtarzała rozmaite sekwencje, pozwalając by miecz sam prowadził jej ciało. W walce tanowił przedłużenie ramienia, dopełniali się wzajemnie, siejąc popłoch w szeregach wroga.
     Teraz jednak kobieta znajdowała się na pustej łące. Zgiełk bitwy, zapach krwi, cały ten obłęd, który na chwilę pojawił się w umyśle, był tylko zlepkiem obrazów przywołanych z pamięci, zaledwie mozaiką wspomnień. Sceny z przeszłości pojawiały się przed oczami kobiety, ponownie wtrącając ją w otchłań przeżytych wydarzeń. Szybko jednak znikały, pozostawiając ją wśród spokojnej zieleni traw.
    Czas mijał nieubłaganie. Kiedy mgła ulotniła się w atmosferze, Ross zatrzymała się wreszcie. Oddychała głęboko, nieco za szybko. Przeciągnęła się i z westchnięciem otarła klingę o spodnie, pozbawiając ją wilgoci. Wreszcie sięgnęła znużonym wzrokiem ku horyzontowi. Jak długo to jeszcze będzie trwać? pomyślała. Gruby mur w umyśle, który oddzielał ją od własnych wspomnień, był coraz bardziej uciążliwy. Kobieta włożyła Jaszczurkę do prostej, czarnej pochwy. Odłożyła miecz na trawę i zaczęła się rozciągać. Przedwczorajszej nocy jej ruchy stały jeszcze szybsze, pełne kociej gracji i bardziej drapieżne. Choć przemiana wprawiła Rossie w konsternację, miała swoje atuty. Kiedy skończyła gimnastykę, poszła obudzić Mergusa, śpiącego w cieniu lasu.
    Drzewa szumiały monotonnie, nie przerywając swej odwiecznej pieśni. Czarnowłosa szturchnięciem buta obudziła śpiącą dotychczas hybrydę.
    - Wytrzyj policzek - rzuciła chłodno.
    Mergus spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na kobietę i palcami dotknął kącika ust. Pod poczuł lepką wilgoć, więc szybko potarł twarz i spóścił głowę w zakłopotaniu. Nie spojrzał ponownie na swą panią.
    - Idziemy.
    Rossitiana ruszyła wąską, wydeptaną przez leśną zwierzynę ścieżką, jednocześnie zapinając pas z przytroczonym do niego mieczem. Skierowała się w stronę polany, na której miała spotkać się z Elayną.  Nie zwróciła uwagi na złowrogie przeczucie, które pojawiło się na granicy świadomości. Wdarło się niepostrzeżenie i utkwiło niczym stalowa drzazga.
    Nagle Rossie się zatrzymała. Mergus, który nie zauważył tego faktu, wpadł na nią i omal nie zaczął skamleć, obawiając się ostrej reprymendy. Kobieta jednak szybko go uciszyła. Zamarł w bezruchu, tak jak i ona, i rozglądał się niepewnie.
    Jadeitowe oczęta próbowały wypatrzeć coś w oddali, a pionowe, kocie źrenice zwężyły się. Zastrzygła uszami, łowiąc każdy dźwięk.
    - Nie... tylko nie to... - szepnęła bardziej do siebie, niż do towarzysza. W jej głosie pojawiła się nuta strachu. - Szybko! - Rzuciła i skoczyła do przodu, by z szybkością godną łani popędzić przed siebie.
    Złe przeczucie wykiełkowało, napływając ze wzmożoną siłą. Ścisnęło za serce, zabrało dech w piersiach i wszczęło alarm. Zdawało jej się, że już kiedyś doświadczyła tego uczucia. Nagły impuls, który mrozi krew w żyłach, przeczucie wielkiego zła. Że jak nie zdąży, zdarzy się nieodwracalna tragedia.
    ~ Ely!


KILKASET LAT WCZESNIEJ, LOCHY, MIEJSCE BLIŻEJ NIE ZNANE 

    ~... dlaczego milczysz?! Ely! Odezwij się! - Rozpaczliwe wołanie znów odbiło się od grubych murów lochu. 
    Ponownie odpowiedziała głucha cisza, wwiercając się w umysł. Szczęk przykutego do podłogi łańcucha rozległ się głośno, jak huk rozbijającego się głazu. Pośrodku lochu, niczym nieudana marionetka, klęczała naga kobieta. Czarne strąki włosów zasłaniały fragmenty wychudzonego ciała. W przypływie bezsilności szarpnęła za swe okowy i zapłakała. 
    Tabun myśli przepływał przez kruchy, zmęczony umysł. Zaraz pęknie, rozerwie ją na strzępy, niczym szmacianą lalkę. Wciągnęła powietrze, starając się uspokoić. Jeśli się teraz złamie, to będzie już koniec. Czas sączył się powoli jak gęsta krew. Kapiąc, podlewała nasienie zła, rosnące z każdą chwilą na dnie duszy, gotowe wkrótce zakwitnąć. A wtedy nastanie kres.
    Kruczowłosa znieruchomiała. Wiedziała, że musi wziąć się w garść. Zapaść w głąb siebie i odnaleźć jądro swej mocy, by zdobyć się na ostatni krzyk. Głos, który jest zdolny odnaleźć wyłom w magicznej barierze lochu i przedrzeć się poza nią, wzywając tego, który wciąż nie spłacił długu. Ostatni ratunek, ostatnia iskierka nadziei. Jeśli poniesie klęskę, Oni dopadną wszystkich.  
    Wyruszyła w drogę bez odwrotu. Opadła na posadzkę, skupiając się na własnym wnętrzu. Praca serca została ograniczona do minimum, płuca zaczęły pobierać jedynie konieczny do przeżycia zapas tlenu. Chłód kamiennej posadzki przenikał swymi mackami aż do kości, zdawał się powoli sięgać ku duszy.
*
    Biegła. Wciąż biegła. Pośród tych wszystkich cieni, skowytów, złudnych luster pełnych wspomnień. Dzień, kiedy wykluła się Elayna. Dzień ślubu. Dzień narodzin. Biegła, starając się nie spoglądać na tę osobliwą galerię, gotową w każdej chwili złapać w swą pułapkę i nigdy z niej nie wypuścić. Jakże kusząca propozycja... Zatrzymała się mimowolnie przy jednej z ram.
    Ciepło biło od bierwion płonących w palenisku. Na dywanie siedział skrzydlaty mężczyzna o włosach barwy krwi, a przed nim klęczała mała dziewczynka, łudząco doń podobna. Upadły anioł bawił małą magicznymi sztuczkami, tworząc iluzje miniaturowych smoków, motyli, ptaków... Nieopodal na kanapie siedziała jadeitowooka kobieta. Tuż obok przysiadł młody chłopiec, kładąc na kolanach matki stary almanach. Otworzył go, ukazując bogato ilustrowane stronnice. 
    Pamiętała te spokojne dni, które spędzili w pokojach Ordo Fallax Spes, Zakonu Zwodniczej Nadziei. Kiedy jeszcze wszystko było dobrze, a dni mijały leniwie, przepełnione rodzinnym ciepłem. Sięgnęła dłonią ku lustrzanej tafli. 
    R O S S I E!
    Nagły krzyk sprawił, że odsunęła się gwałtownie, a obraz przemienił w ziejącą chłodem, mroczną otchłań. Mało brakowało... Znów popędziła w dal labiryntu. Już niedaleko...
    ~
    Znalazła. Nareszcie. Proste wrota z wyrytym nań symbolem wieczności. Zmęczony uśmiech zamajaczył na wychudzonej twarzy. Dotknęła przejścia dłonią. Powoli zaczęło się otwierać, a kobietę zaczęła przepełniać światłość jej własnej mocy. Stanęła u swego Źródła.
*
    C Z A S   S P Ł A C I Ć   D Ł U G ,   C I E R Ń .
     Musiał usłyszeć to wezwanie. Po tym, co dla niego zrobiła, jest jej to winny. Jedyna nadzieja... Uczepiła się niej całym swym jestestwem. Pozostało tylko czekać, chociaż czas nieubłaganie uciekał.
    - Cóż to się stało z Rossitianą Niezwyciężoną? - Wtem kpiący głos zaszemrał tuż nad uchem kobiety. Przeraźliwy chichot wypełnił ciemną celę.
    Kobieta otworzyła zmęczone, matowe ślepia. W mroku jaśniała groteskowo wydłużona postać Ciernia, dawnego boga, którego prawdziwe imię zostało już zapomniane. Jego skrzyżowane ramiona pokrywały ostre, kostne grzebienie, tak samo jak kręgosłup. Od nich również dostał swe przezwisko.
    - Wyrównamy rachunki. Uratuj mnie, tak jak ja... - urwała nagle, gdyż zabrakło jej tchu. Wydobycie z siebie głosu cichszego od szeptu było męczące. Przymknęła oczy. - Tak jak ja niegdyś uratowałam ciebie. Wtedy będziesz mógł odejść...
    Chciała dokończyć, ale zaschnięte gardło nie przepuściło kolejnych słów. Posłała spojrzenie w kierunku unoszącej się w mglistej poświacie postaci. Wzrok kobiety mówił wiele, lecz wraz z przybyciem Ciernia, cofnęła się o krok znad krawędzi Otchłani Zaświatów. 
    - Nie zapytam, jak się tu wpakowałaś. Ale musimy zawrzeć nową umowę. Igramy z o wiele potężniejszą mocą. - Głos ciernia brzmiał niczym szpetny szept pękniętego drzewa. - Oni zawsze Cię znajdą. Podążają za twoimi wspomnieniami. Wszczepili Ci pluskwę, którą oślepić da się w jeden sposób.
    - O jakiej cenie mówisz? 
    - Będziesz w stanie porzucić swą przeszłość i oddać pamięć?
    Rossitiana zachłysnęła się powietrzem i rozkaszlała. Nie miała jednak siły nawet jęknąć, kiedy w roztrzaskanym ciele ponownie zogniskował się ból. Oddać wszystko to, co było jej najdroższe...
    - Rozumiem. Jeśli to ma Ich... uratować. A teraz... Jestem gotowa.
    - Ruszajmy więc. - Znów to oschłe szemranie Ciernia.
    Zbliżył się do kobiety i otulił ją miękkim całunem swej magii. 
    Chociaż zwycięstwo w ciężkiej bitwnie nie oznacza jeszcze wygranej wojny, z całych sił uczepiła się resztek nadziei. Nadziei, która w najgorszej chwili utrzymywała wolę przeżycia. Która potrafiła rozdmuchać gasnącą iskrę siły woli w rwący płomień. Która znajdowała światło nawet w najgłębszych ciemnościach. 
    Wiedziała, jak wielkie poświęcenie jeszcze ją czeka. Jednakże była na to gotowa. Jak jeszcze nigdy.



    Retrospekcja zniknęła, kiedy znaleźli się na skraju polany, otoczonej magiczną barierą. Rossitiana skryła się za gęstymi krzakami i odwróciła do hybrydy, chwytając ją mocno za ramię.
    - Mergusie, schowaj się najlepiej jak umiesz. Jeśli zacznie dziać się coś złego, uciekaj. I na Smoka, nie daj się złapać, za nic. Rozumiesz? - poinstruowała go szybko, głosem nie znoszącym sprzeciwu.
    Kobieta odetchnęła, kiedy przestraszone stworzenie pokiwało pospiesznie głową, po czym zwróciła się znów w stronę polany, z niepokojem obserwując to, co się nań działo. Na razie nie będzie próbowała burzyć niewidzialnego muru. Wkroczy, kiedy nieco osłabnie. Ujawnienie sie w tej chwili, mogło wywołać nieporządany efekt, na ułamek sekundy dać przewagę przeciwnikowi, co mogło zaważyć znacząco na szali przyszłych losów.
    Na środku polany, w bojowej pozie, stała bestia o fioletowych łuskach, odsłaniając groźnie kły. Koniec ogona podrygiwał w skupieniu. Naprzeciw niej stała mała dziewczynka o złotych lokach i słodkiej twarzyczce. Z tej strony nie widać było, iż druga połowa twarzy to tak naprawdę oblicze potwora.
    Chociaż zdawałoby się inaczej, to jednak ów małe dziecko stanowiło większe zagrożenie, niż potężny smok. Biła od niej mroczna, cuchnąca odorem zgnilizny magia. Niezwykle szybko ich odnalazła. Rossitiana niemalże widziała, jak gęstnieje powietrze między dwoma postaciami. Nieuważny obserwator mógłby tego nie zauważyć, jednak Rossitiana była tego pewna. Walka zaczęła się już wcześniej.
    Właśnie rozpoczęła się decydująca bitwa w wojnie z odwiecznym złem, które zapragnęło posiąść dusze rodu Amentiae.



[   Jak zawsze gdy włączyłam pustą stronę, ta pustka pojawiała się również w mojej głowie. Najtrudniejsze jest pierwsze zdanie, które prawdopodobnie determinuje, jak potoczy się dalszy los mojej opowieści. Tak przynajmniej zauważyłam. Wracając do sedna- post napisałam już z półtora miesiąca temu, jednakże multum obowiązków oraz nakład zmęczenia odsuwały systematycznie moment, w którym wreszcie skończę poprawiać ten rozdział. Nareszcie jednak jest, huh. Mam nadzieję, że już nie widać po nim oznak grafomanii i jest mniej chaotyczny. Tag.
    Pisząc ten rozdział odkryłam kolejny kawałek układanki, przedstawiąjącej historię Ross i Ely, którego nie mogłam znaleźć. Fragmenty powoli same się odnajdują i układają. To naprawdę przyjemne uczucie.
    Tych, co czekali na dalszą część, przepraszam za zwłokę.

    Miłego czytania!
    Zapraszam również do komentowania i wyrażenia swojej opinii.   ]

niedziela, 25 sierpnia 2013

Rozdział 2



    Traktat wiódł przez południowe pasmo gór Yiäle dość krętymi dolinami. Przecięty był w paru miejscach rozległymi kotlinami, otoczonymi wieńcem wyszczerbionych szczytów. Zazwyczaj mieściły się tam małe wioski, utrzymujące się z własnych upraw, łowów oraz handlu z przejeżdżającymi do Norninthoru karawanami kupieckimi.
    Jednakże jedna wioska zamknęła swe drzwi przed wszystkimi. Nawet zbudowali dookoła palisadę i wynajęli własnego, średniej klasy maga. Przez te kilka tygodni od ostatniego napadu Czarnych Oczu na kolejną karawanę przestali być całkowicie bierni, kiedy coraz więcej żywych trupów przybywało, umierając w końcu na zamieszkanym przezeń terenie. Nikt nie chciał więcej służyć za grabarza dla nieznajomych, których zwłoki cuchnęły mroczną magią. Dlatego kiedy do ich bram zapukała pewna podejrzanie wyglądająca para, przez zasuwę w magicznie chronionych wrotach wyjrzała jedynie para rozjarzonych, martwych ślepi.
    - Czego? - Głos zjawy był zachrypnięty i wionął chłodem.
    Rossitiana przygarbiła się nieco, bardziej wspierając na zwykłym, drewnianym kosturze i niewykrywalnym ruchem zasłoniła płaszczem swą smukłą sylwetkę. Zdawać by się mogło, że młode rysy twarzy, pod wpływem iluzji, przybrały nieco zmarszczek, a w czarnych włosach pojawiło się kilka siwych pasm.  
    - Wraz ze sługą podróżuję w strony Norninthoru. Poszukujemy strawy po ciężkim dniu marszu. Proszę, przyjmijcie strudzonych wędrowców - powiedziała stłumionym głosem, pokornie wpatrując się w ziemię.
    Zasuwa zatrzasnęła się.
    - Jeśli chcesz przeżyć, rób co ci każę. Nie odzywaj się i udawaj bezmyślną bestię... Mergusie * - szepnęła w stronę hybrydy, posyłając w jego stronę ostre spojrzenie. Iskierek rozbawienia nie dało się jednak nie spostrzec. Całe szczęście, że chłopak nie rozumiał na tyle wspólnej mowy, by zrozumieć znaczenie swego nowego imienia.  
    W końcu wrota uchyliły się, zapraszając do środka. Obydwie postacie weszły, a skrzydła zamknęły się tuż za nimi.
    Nikt nie powitał przybyszy. Rossitiana czuła jednak na sobie wzrok kilku par oczu, czujnie ich obserwujących. Mimo tego rozejrzała się z uprzejmą ciekawością. Zdawać by się mogło, że wewnątrz wioska niewiele różniła się od innych, jedynie po środku, zamiast domu sołtysa, górowała nieznacznie przysadzista, pokraczna wieżyczka. Zapewne tam rezydował mag, pasożytujący na tych niewinnych ludziach. Tym może zajmie się później.
    Znalazła jedyną gospodę, noszącą wyszukaną nazwę “Gospoda”.
    ” Tutejszym nie brakuje polotu i fantazji” ~ mruknęła Elayna na łączącej ich myślowej nici.
    ~” Nie oceniaj karczmy po szyldzie, może chociaż trunki mają dobre.”
    “ Obyś się nie zdziwiła. Nie zapomnij, po co tu przyszłyśmy.”
    ~” Spokojnie, słońce. Jestem profesjonalistą” ~ odparła kobieta, wchodząc do środka.
    Powitał ją blask paleniska, znajdującego się w centrum i zapach pieczonych kaczek. Kilka spojrzeń powędrowało w jej stronę, bez większego zainteresowania. Chociaż pusto nie było, wszyscy zdawali się być przygaszeni. Jedynie gdzieniegdzie rozbrzmiewały rozmowy, ktoś chrząknął i splunął, z drugiego końca rozległo się głośne beknięcie.
    Rossitiana wzruszyła ramionami i podeszła do paleniska. Zdjęła jedną z kaczek i rzuciła ją Mergusowi, sama zaś podeszła do lady, za którą stała stara nimfa wodna, leniwie wycierając szklanki. Nieco kontrastowała z gawiedzią, chociaż lata jej świetności już dawno przeminęły. Na ciche chrząknięcie uniosła wodniste ślepia.
    - W czym mogę pomóc? - zapytała znudzonym głosem.
    - Nalej mi najlepszego trunku, jaki masz. I dolicz tamtą... tamte dwie kaczki - skinęła głową w kierunku swego towarzysza, siedzącego w kącie i powoli konsumującego mięsiwo.
    Nimfa zaszczyciła go beznamiętnym spojrzeniem, po czym kucnęła pod ladą. Wyciągnęła dziwnie wygiętą karafkę, poskręcaną i powywijaną w różne strony. Otworzyła ją, naciskając ukryty mechanizm, po czym bulgocząc coś pod nosem przelała płyn do szklanicy. Kolor napoju zmieniał się wraz z każdym pokonanym zakrętem naczynia, od szlachetnych granatów, poprzez zgniłą zieleń, po brudny pomarańczowy. Gdy znalazł się w szklance, przybrał dostojną barwę dorodnej śliwki. Spleśniałej, trzeba dodać, ponieważ pływały w nim podejrzane, srebrne okruchy. Barmanka po raz kolejny sięgnęła pod blat i wyjęła czysty spirytus, którego dolała, aby zachować proporcje po pół. Kiedy skończyła, podsunęła gotowy trunek pod nos Rossitiany, po czym uśmiechnęła się krzywo.
    - Sączy się - mruknęła, a gdy zobaczyła minę kobiety, zaśmiała się skrzekliwie. - Lepiej się posłuchaj. Niewielu przetrwało do końca.
    ~Ely, sprawdzisz, czy to jest bezpieczne?
    Czarnowłosa poczuła, jak prezencja smoczycy przejmuje jej ciało, by bladą dłonią sięgnąć po naczynie i zaciągnąć się zapachem.
    ~"Próbujesz na własne ryzyko. Powiem tylko, że intencje twórcy nie były złe" ~ zachichotała, pozostając już tylko zaledwie częścią świadomości przy przyjaciółce, zajęta najwyraźniej swoimi sprawami.
    Rossie wzruszyła więc ramionami i pociągnęła mały łyczek napoju.
***

    W tym samym czasie Elayna krążyła nad pobliskim lasem. Wypatrzyła piękne stadko parzystokopytnych, spokojnie pasących się na pasie zieleni pozbawionym drzew. Oblizała się; już od dawna czuła ssącą pustkę w żołądku. Zmrużyła ślepia i zniżyła się, zataczając szerokie okręgi. Kiedy zwierzęta uświadomiły sobie jakimś nieznanym, szóstym zmysłem obecność drapieżnika, spanikowane zerwały się do szaleńczej ucieczki. Fioletowa spikowała ostro i chwyciła z łatwością w pazury dorodną łanię, wyhamowując skrzydłami. Przebiła ją na wylot; pobratymcy ofiary usłyszeli jedynie pojedynczy, głośny kwik, zanim smoczyca poderwała się znów i z zadziwiającą gracją schwytała kolejną ofiarę. Złożyła ją przy poprzedniej i usadowiła wygodnie, rozpoczynając konsumpcję. Po posiłku usnęła w cieniu na brzegu polany.
    Nie nacieszyła się długo chwilą odpoczynku. Zbudziło ją uczucie niepokoju, sączące się w umysł powoli, acz bezwzględnie niczym śmiercionośny jad. Uchyliła powoli jedno ślepię, na tyle, by ujrzeć postać nieboszczyka, sunącego majestatycznie brzegiem przeciwległego krańca polany. Z zaskoczenia aż otworzyła drugie oko i przyjrzała się postaci, aż nazbyt ruchliwej jak na swój stan. Oczy lśniły obłąkańczo we wciąż ociekającej krwią czaszce, pozbawionej twarzy, a zżółknięte zęby uśmiechały się śmiertelnie poważnie. Wszystkie kończyny miał w jakiś sposób zdeformowane, na kształt niewypalonej glinianej figurki, którą ktoś niechcący strącił ze stołu. Rozszarpane ubrania przesiąknięte były posoką i błotem, lecz pomiędzy dziurami dostrzec można było zwisające smętnie jak opadła draperia pasmo jelita cienkiego.
    Kreatura musiała wreszcie zauważyć odpoczywającą bestię, gdyż załkała i ruszyła w jej stronę. Elayna sięgnęła macką umysłu w jej stronę. Odkrycie, którego dokonała już na wstępie, było niepokojące. Bariery chroniące niegdyś ludzki umysł zostały doszczętnie zniszczone, czuła się, jakby wkraczała do miasta spenetrowanego przez brutalnych najeźdźców. Sam umysł doznał licznych uszkodzeń, był po prostu rozszarpany. Pozostały tylko zgliszcza. Sięgnęła głębiej i dostrzegła w tej nędznej istocie jeszcze iskierkę życia, schowaną pod gruzami. Podtrzymywana była przez kokon upleciony z cieniutkich, niemalże przezroczystych, acz mocnych czarnych nici. Nici łączyły niedoszłego nieboszczyka ze światem żywych, chociaż same cuchnęły magią z Zaświatów. Smoczyca ostrożnie się zbliżyła i zaczęła wspinać się wzdłuż niej jak najdelikatniej, by pozostać niewykrytą.
    Nagle coś ją odepchnęło. Nici niczym wijące macki rozplątały się, uderzając we wszystko dookoła. Fioletowołuska natychmiastowo wzmocniła swą ochronę, starając uniknąć się rozszalałej obcej mocy, jednocześnie wycofując się z umysłu umarlaka. Poczuła jednak palący ból, gdy mroczna siła musnęła ją delikatnie, zanim zdążyła się zabezpieczyć. Teraz silne uderzenia nie dawały jej spokoju, pragnąc naruszyć ochronną tarczę. Uciekła, kiedy ze zgliszczy pozostał już jedynie pył.
    Zabrało jej tchu, kiedy powróciła. Pulsujący ból odezwał się w jednym punkcie tuż pod czaszką. Odetchnęła głęboko, starając się go przezwyciężyć.
    -"Mało brakowało" - mruknęła sama do siebie i westchnęła z ulgą.
    Wreszcie wstała i podeszła do nieruchomego ludzkiego truchła. Trąciła je łapą, niby upewniając się, iż się nie poruszy. Tak naprawdę obejrzała go dokładniej, odkrywając nie tylko rany cięte, co szarpane, zadane zapewne przez kły i pazury. Było to dość niespotykane połączenie, jakby wpierw został pokaleczony bronią białą, a następnie rzucony bestiom, by się nim zabawiły. Z pewnością zadawanie mu tych wszystkich ran, bólu doprowadzającego do szaleństwa, sprawiło komuś przyjemność. To było widać.
    -" Obrzydliwe. Trzeba jak najszybciej dojść do źródła. Mam już dość umarlaków." - Westchnęła sama do siebie.
    Ostrożnie go powąchała, a gdy nie wyczuła żadnego podejrzanego zapachu, polizała czubkiem języka przez całą długość i posmakowała. Nic. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Żadnego pieczenia, goryczy, zwykły smak ludzkiego truchła. Zrobiła minę godną skazańca i zaczęła go konsumować.
    Nie jej wina, że smoczy żołądek niweluje wszelkie zaklęcia. Teraz już z pewnością nie powstanie ponownie, by dręczyć okolicznych mieszkańców.
***

    Rossitiana obudziła się w małym pokoiku, w którym ledwo mieściło się proste łóżko, stolik z krzesłem i szafa z lustrem. Zmrużyła oczy, zranione przez zbyt jasne światło dnia. Musiał być już poranek.
    - Co? - jęknęła, starając się unieść na łokciach. Szybko się jednak poddała, ponownie zamykając powieki.
     Wszystko zdawało się być przejaskrawione. Kolory, światło. Spokojny oddech śpiącej obok półnagiej ślicznotki podobny był do pracy wielkich miechów, jakich używają kowale. Świst powietrza wciąganego przez Mergusa był niczym powiew wichury. Hybryda najwidoczniej spała skulona za drzwiami, pilnując, by nikt niechciany nie wszedł do środka i nie przeszkadzał.
    Ponownie jęknęła. Kakofonia dźwięków szybko przyprawiła ją o ból głowy.
    - Znowu niewiele pamiętam - mruknęła do siebie z niesmakiem.
    Usłyszała, jak dziewczyna obok przekręca się, wciągając głębszy wdech. Prawdopodobnie się przebudziła.
    - A szkoda, kocie. Taką noc warto pamiętać - odezwała się szeptem rudowłosa, przesuwając czule dłonią po ramieniu Ross. - Najpierw te wybryki na dole, a jak wylądowałyśmy tutaj... - urwała i zaśmiała się lekko.
    - To chyba była długa noc. Szczerze mówiąc, nie wiem jak tutaj wylądowałyśmy. Pamiętam, jak przysiadłaś się do mnie i zaczęłyśmy rozmawiać. Jakąś bójkę z kilkoma typami. I chyba znowu wygłaszałam jakiś sprośny poemat? - Rzuciła towarzyszce pytające spojrzenie. Ta potwierdziła niestety skinieniem głowy i tłumionym śmiechem. - No tak. Nie nowość. A później, gdy już się tu znalazłyśmy... Hmm.
    Zamruczała, przysuwając się do kochanki i obejmując ją ramieniem. Pogładziła dziewczynę po policzku, wpatrując w szmaragdowe oczęta. Zdecydowanie miała dobry gust, nawet będąc pod wpływem. Pocałowała ją w nos, następnie w policzek i wreszcie wargami odnalazła jej miękkie usta, dłonią wędrując w dół jej pleców.
    Nagle zamarła. Nawet pocałunki Rayi w szyję nie zdobyły większego zainteresowania kobiety, nawet jej dotyk.
    - Co do jasnej cholery... - wyksztusiła Ross, zrywając się z łóżka.
    Stanęła naga przed brudnym lustrem i jęknęła zrezygnowana. Patrzyło na nią niewyraźne odbicie szczupłej, czarnowłosej kobiety o bladej cerze, jednak coś nowego pojawiło się w jej wyglądzie. Zwykłe, lekko spiczaste uszy zniknęły, a zamiast nich, nieco wyżej, pojawiły się zgrabne kocie uszka. Dotknęła ich delikatnie palcami. Były jak najbardziej realne. Odwróciła się prędko i potwierdziła swoje obawy.
    Z miejsca, gdzie znajdowała się kość ogonowa, wyrósł smukły koci ogon, barwy kruczych piór. Dotknęła aksamitnego futerka, poruszyła nim, uszczypnęła go. To wszystko tylko potwierdziło jego prawdziwość. Wreszcie zrozumiała, skąd te nagle wyostrzone zmysły.
    Posłała Rayi skonsternowane spojrzenie.
    - Jak?
    - Naprawdę nie pamiętasz? - Dziewczyna uniosła lekko brew. - Kolorowy specyfik starej Eleanor, jeśli wypije się odpowiednią ilość, wyciąga naszą zwierzęcą naturę, kotku. Tobie najwyraźniej bardzo posmakował, cały flakon w siebie wlałaś... Może dlatego tak się zmieniasz? - Zachichotała.
    - Jak się zmieniam?
    - Byłaś już wilkiem, teraz jesteś kotem... Drapieżnie. - Puściła jej oczko. - Ciekawa jestem, co przyjdzie później. Widziałam kiedyś mężczyznę, który wylądował jako wieprz pod którymś z obrzyganych stołów. Cóż, mam nadzieję, że ciebie to nie spotka. Chociaż, to byłoby zabawne...
    - Ja ci dam zabawne. Lepiej nie zadzieraj z rozdrażnionym kotem - odparła Rossie, uśmiechając się zadziornie. Przeciągnęła się, po czym powoli wróciła do łóżka i pochyliła się nad płomiennowłosą. Później będzie się zamartwiać zaistniałą sytuacją. - Koty lubią się mścić.
    Dodała i pochyliła się, by ją pocałować. Delikatnie musnęła jej usta koniuszkiem języka i odsunęła się lekko, by ujrzeć pragnienie błyszczące w zielonych oczętach. Uśmiechnęła się leciutko, po czym ponownie się schyliła, by dać jej to, czego wyczekiwała. Dłoń Rossitiany rozpoczęła powolną wędrówkę po ciele kochanki; poczuła, jak Raya wygina się lekko pod tym dotykiem.
    Ponownie oddały się cielesnej przyjemności. Była to jedna z nielicznych rzeczy, które pozwalały zapomnieć o problemach codzienności. Zapomnieć o całym bagnie, które otaczało je zewsząd, przepełnione odorem rozkładu. Poczuć się na chwilę beztrosko, zachwycić doskonałością kobiecego ciała, miękkością skóry, ciepłem drugiej osoby. Krew, płynąca szybciej w żyłach i przyspieszone bicie serca... Przypominały Rossitianie, że wciąż żyje. Że nie jest jedynie bezduszną skorupą, przemierzającą świat i tępiącą plugastwo, które się po nim rozsiało.
    Chociaż nie dała tego po sobie poznać, Raya oddała jej wtedy całą siebie. Ta kobieta... Była niczym świetlik podczas bezgwiezdnej nocy. Po raz pierwszy od dawna poczuła się bezpiecznie w czyichś ramionach, po raz pierwszy od lat ktoś przerwał na chwilę dławiącą samotność, która powoli uśmierciła dziecinną naiwność i wiarę w świat. Zakorzeniła się w duszy i rozpościerała w niej powoli swe zatrute macki. Zatraciła się w niezwykłym pięknie melodii serca, którego nie będzie musiała zatrzymać na wieczność. Póki mogła, rozkoszowała się tymi chwilami.
    Nieubłaganie zbliżał się świt.




[  Nareszcie pojawił się nowy rozdział. Powoli się rozkręcam, a przynajmniej taką mam nadzieję. W kolejnym podkręcę nieco tempo wydarzeń. A tymczasem zachęcam do komentowania, przyda się każda opinia i krytyka.
   Miłego czytania.  ]


piątek, 2 sierpnia 2013

Rozdział 1

    

    Leniwy szum lasu oplatał podróżnych swą zgubną pieśnią, przychylny jedynie dla wybrańców. Opiewał jednocześnie w swej ponurej pieśni śmierć słońca, co opadało za linię horyzontu, na kształt wyrwanego serca. Wysokie, wiekowe już drzewa skrzypiały cicho, a dźwięk ów niepokoił, jakoby był ostrzeżeniem. Jedynie powierzchnia jeziora Craciac zdawała się być aż nazbyt spokojna, niczym lustro, które odbijało otaczającą rzeczywistość, kryjąc jednocześnie tajemnicę swych głębin. Być może przerażającą, albo wprost przeciwnie, zachwycająco piękną. Być może nie było żadnej.
    Tuż przy brzegu pojawił się obraz kobiety w ciemnym płaszczu na tle wieczornego nieba. Na bladej twarzy widniały oznaki zmęczenia, blask jadeitowych oczu przygasł. Rossitiana uśmiechnęła się lekko do swego odbicia i odgarnęła kosmyk brudnych już włosów z twarzy. Wreszcie weźmie kąpiel.
    Cztery dni temu wybrała się na samotny zwiad, chcąc spędzić ten czas na wyłączności z własnymi myślami, pragnąc fizycznego zmęczenia, które mogło przynieść zapomnienie, spokoju przebywania z naturą. Wzorem zwiadowców z odległej puszczy Yist’an, jednostki stworzonej przez istoty z jakiegoś względu wyzbyte magii, podczas podróży stawiała na siłę swego ciała oraz bystry umysł. Dopiero później czerpała z zasobów Mocy. Wielokrotnie przekonała się, że wiele stworzeń Killinthoru, a szczególnie wyszkoleni w swej profesji szpiedzy i skrytobójcy wyczuleni są na nawet najmniejszą woń magii, która pozostaje w eterze po każdym jej użyciu. Wiedza jak przetrwać, wraz z umiejętnościami, niejednokrotnie ratowała jej życie.
    Egzystując wiele już wieków, niekiedy kobieta czuła się niczym Zmora, stworzona jedynie ze splotów magii i umysłu, zamknięta w kruchym ciele, tak nietrwałym... Fizyczna praca sprawiała, że czuła życie krążące w sieci żył. Ponadto, sprowokowana rozmową z Malgranem, chciała sobie udowodnić, iż wciąż pamięta nauki komanda Aeth’yen, jednocześnie chciała przygotować się i oczyścić przed misją. Gdzieś na granicy podświadomości zamieszkało nieprzyjemne przeczucie, na kształt wrzodu, że to nie będzie tak proste wyzwanie.
    Pozostawiła na brzegu część zbędnego dobytku, kryjąc za magiczną osłoną, po czym nazbierała chrustu na ognisko i ułożyła stos. Zdjęła z siebie ubranie. Przyjemny powiew delikatnego, chłodnego wiatru popieścił jej ciało. Z lubością i dreszczem zanurzyła się powoli w zimnej wodzie, na moment wstrzymując oddech. Przepłynęła kawałek, a długie włosy powiewały za nią niczym śmiertelny welon topielicy, stworzony z pasm wodorostów. Gdy rozgrzała już nieco mięśnie, sięgnęła po mydlany piasek, by zmyć z siebie cały brud i zmęczenie, nucąc pod nosem cichą pieśń w języku brzóz.
    W pewnym momencie kątem oka Rossitiana uchwyciła ruch na brzegu, zanim cichy chrobot doleciał do jej wyczulonych uszu. Nie przerywała jednak swych czynności, nie dając po sobie poznać, że spostrzegła nieproszonego gościa. Jednocześnie starała się odkryć jego tożsamość. Wśród emocji, które napływały od postaci na brzegu, wyczuwała głównie głód, który przykrywał nawet strach.
    Kiedy stworzenie znalazło część jej zapasów jedzenia i rzuciło się nań wygłodniałe, odwróciła się w końcu i przyjrzała postaci. Na brzegu kucał wychudzony chłopiec, mający w swej postawie coś ptasiego, nieodkrytą drapieżność, której sam nie był świadomy. Kości niemal prześwitywały przez szarą skórę, a białe strąki włosów kryły twarz. Jednak było w nim coś zachwycającego, co przykrywało ów nędzę. Skórzane skrzydła wyrastające z pleców wyglądały na silne i zdrowe, często używane i zadbane. W umyśle Ross zabłysła iskra myśli. Wyglądał na skrzyżowanie elfa i harpii... Czy to w ogóle możliwe? Niedaleko są siedliszcza harpii, więc może jakimś cudem...?
    Westchnęła cicho i zanurzyła się w wodzie, wciąż jednak czujnie obserwując każdy ruch towarzysza magicznym zmysłem. Spłukała z siebie dokładnie mydlany piasek i wynurzyła się dokładnie w chwili, gdy skrzydlaty wstawał, zabierając prawie całe zapasy jedzenia. Spojrzał na nagą kobietę, spłonił się i czym prędzej czmychnął, upuszczając to, co chciał ukraść. Rossitiana uśmiechnęła się lekko, wręcz pobłażliwie i omal się nie roześmiała. Jak na razie podlotek nie stwarzał zagrożenia, więc nie zainteresowała się nim bardziej. Wycisnęła włosy i wyszła na brzeg, by rozpalić krzesiwem ognisko i osuszyć się przy jego blasku.

***

    Rossitianę ze snu obudziło ciche brzęczenie w umyśle, spowodowane naruszeniem cieniutkiej, ledwno wyczuwalnej bariery magicznej, rozłożonej dookoła jej obozowiska. Natychmiast się obudziła, powoli przeszukując okolicę. Ze zdziwieniem rozpoznała aurę tego dziwnego, skrzydlatego chłopca, który w ciągu dnia ukradł jej niemal połowę zapasów. Słyszała, stąpał ostrożnie, by następnie zacząć przeszukiwać jej torbę.
    - Tam nic nie ma.
    Cichy szept sprawił, że zamarł w przerażeniu, a w następnej chwili pozostała po nim tylko smuga aury. Ross westchnęła i usiadła, wyciągając spod płaszcza jedzenie. Wstała i położyła upieczonego wcześniej ślizgacza tuż przy granicy bariery. Mały prezent.
    W ciągu nocy obudziło ją ciche brzęczenie. Głód był zbyt wielki.

***

    Z nocy na noc był bardziej śmielszy. Kobieta zawsze zostawiała mu chociażby resztkę zdobytego w ciągu dnia pożywienia. Zrazu dopiero nocą czaił się tuż przy barierze, później cały czas podążał zań na tyle blisko, by wyczuwała wyraźnie jego aurę, chociaż wzrok uchwycał jedynie uciekające cienie i drżące gałązki.
    Aż w końcu pewnego dnia usiadł po drugiej stronie ogniska, w blasku płomieni, wpatrując się łapczywie w średniej wielkości ptaka, którego kobieta właśnie sprawnie oprawiała. Zaakceptował w końcu zaproszenie, które codziennie, wytrwale dawała mu kobieta.
    Ross rzuciła chłopcu spojrzenie, ale nie zatrzymała go na dłużej.
    - Poczekaj jeszcze chwilę. Najpierw musi się upiec - powiedziała, wcale nie oczekując odpowiedzi. - Jak długo będziesz za mną... ze mną podróżował, tak długo będziesz starał się upodobnić do istot mego pokroju.
    Zebrała wszystkie pióra, jelita i inne względnie niejadalne odpadki, po czym zakopała na skraju obozowiska. Kiedy wróciła na swe miejsce, ptasie truchło zamiast na swym miejscu, już znajdowało się w łapach hybrydy. Znów to samo.
    - Ile razy mam Ci mówić, że surowe mięso jedzą tylko zwierzęta i potwory? - jęknęła, załamując ręce. - A TY nim NIE jesteś - dodała stanowczo, nagannie.
    Chłopiec skulił się w sobie i wyjątkowo odłożył mięso tam, gdzie było.
    ~Ely! Zareagował! Wreszcie zareagował!
    Z podekscytowaniem przesłała obraz Fioletowołuskiej.

***

    Względnie spokojne popołudnie. W polach dookoła wioski Ashe wciąż pracowali mężczyźni, w domach ich kobiety przygotowywały strawę, robiły pranie, zajmowały się niegrzecznymi dziećmi, które rozpierała energia. Jesienny wiatr niekiedy zrywał kilka pożółkłych liści z pojedynczych drzew, rozsypanych między polami, domami i prowadził w zarazem szaleńczym i spokojnym tańcu. Mijał zapracowane konie, które mozolnie ciągnęły za sobą ciężar pługu, przelatywał nad plotkującymi gospodyniami, zaczepiał kłócące się psy, aż w końcu wpadł za granicę ciemnego lasu, gdzie zakończył swą ostatnią podróż.
    Wpadł wprost pod czyjąś stopę, która zostawiła nań krwawy ślad.
    Zdyszana postać wypadła z czeluści drzew, potykając się o własne nogi, z jednym okiem zalanym krwią. Zamiast drugiego miał ziejący pustką oczodół, otoczony poszarpanymi strzępami skóry. Pasmo jelita zwijało z rozciętego brzucha niczym girlanda świąteczna, miast ręki miał fantazyjnie rozszarpane płaty mięsa z rażącą bielą szczętków kości. Słaniał się na nogach, jedynie napływ adrenaliny i wybuch magii, spowodowany traumą, podtrzymywały go przy resztce życia. Niczym umarły powstały zza grobu.
    Rozległ się szaleńczy pisk, kiedy mała dziewczynka, bawiąca się w pobliżu, zauważyła mężczyznę. Wszyscy mieszkańcy wioski, którzy usłyszeli ów dźwięk, przerwali pracę i ze zgrozą zwrócili wzrok w jego stronę.
    - Ra... tuj... - wychrypiał ranny, padając na kolana paręnaście kroków od niej, błagalnie wyciągając dłonie.
    Ojciec małej jako pierwszy ją dopadł i porwał w swe ramiona, by zasłonić jej oczy i oszczędzić przerażającego widoku, od którego i tak przez wiele lat się nie uwolni, często widząc w sennych koszmarach.
    - Czarne oczy... Wszę...dzie. Oczy... - Ostatnie tchnienie uleciało z umęczonych ust. Przekazał wieść. Mógł wreszcie umrzeć, pozostawiając w spadku po sobie rozszarpane ciało.
    - Na Smoka... - wyszeptał zdławionym głosem ojciec małej Maelle. - To już czwarty w przeciągu tygodnia...

***

    - Powinieneś tu zostać, bezpieczniejszy będziesz lesie. Nauczyłam cię, jak przetrwać samemu, powinieneś dać sobie radę. - Rossitiana po raz kolejny tłumaczyła hybrydzie, dlaczego nie może odejść wraz z nią. Chciała już wraz z Ely udać się do zamku, wymienić część ekwipunku i udać się w stronę traktatu, prowadzącego do Melthori, miasteczka położonego za południową granicą Killinthoru i wykonać misję, której się podjęła.
    Ten jednak wciąż stał z potulnie stulonymi skrzydłami, kręcąc głową.
    - “A nie może pójść z nami?” - wtrąciła się ponownie smoczyca, siedząca w cieniu drzew niedaleko.
    - Ely, nie mogę być niczyją niańką, rozumiesz? I tak już długo się nim zajmowałam - żachnęła się Rossitiana, krzyżując ręce na piersiach.
    - Nie będę ciężarem... - powiedział cicho chłopak, po raz pierwszy od ich spotkania wypowiadając pełne zdanie we wspólnym języku. Nieco kaleczył wymowę, ale z pewnością były to zrozumiałe słowa.
    Kobieta patrzyła się na niego, zaskoczona..
    - A jednak potrafisz mówić, hmm? - Uniosła brew.
    - Nie będę ciężarem - powtórzył z pewnością w głosie, zaciskając ręce w pięści i patrząc nań tym przeszywającym spojrzeniem, na który czasem sobie pozwalał. Jednak tym razem nie nastąpiło po nim kwilenie, strach, ani poczucie winy. Jakby skończył udawać bezmyślnego potwora, teraz, kiedy tyle zyskał.       Smocza jeźdźczyni obdarzyła go karcącym spojrzeniem, jakim opiekun patrzy na niegrzeczne dziecko. Wydawać by się mogło, że już kategorycznie zaprzeczy, ale... to było przecież tylko chłopiec. Jeszcze szczeniak. Westchnęła ciężko, poddając się.
    - Niech ci będzie. Ale masz się mnie słuchać, inaczej pozostawię cię na pożarcie dzikich bestii. Rozumiemy się?
    Pokiwał gorliwie głową.
    Z mieszanymi uczuciami zawróciła i wreszcie ruszyła ku swej smoczycy, zwinnie wspięła się na jej grzbiet i usadowiła wygodnie w siodle. Po kilkunastu dniach spędzonych bez niej w lasach na terytorium Zakonu Białego Kruka, naprawdę tęskniła, same rozmowy nie wystarczały. Nic nie zastąpi spojrzenia w czyjeś kochające ślepia.
    Fioletowołuska wzbiła się w przestworza, pozostawiając głębokie rany w ziemi, zadane silnymi, ostrymi pazurami. Błoniaste skrzydła zagarnęły powietrze, a imponujące mięśnie wzniosły smocze ciało ku pasmom pastelowych chmur. Tuż za nią podążył skrzydlaty chłopiec, sprawnie szybując w powietrznych tunelach.
    Wiele rzeczy wydarzyło się w zamku pod nieobecność Rossitiany, jednak brak jej osoby był wręcz błogosławieństwem. Elaynie raz wydawało się, że wyczuła aurę, której w tych ciężkich czasach pragnęła nigdy nie dostrzec, chociaż było to jedynie zagubione, stare już pasmo woni, ledwo zauważalne. A do zamku zawitał ktoś, kogo najmniej się spodziewała, narażając wszystkich na niebezpieczeństwo.
    Pewnej nocy, kiedy Rossie znów miotała się po łóżku, zamknięta w mrocznych labiryntach koszmarów, On pojawił się na chwilę. Wystarczyło jednak, by smoczyca dostrzegła znajome oczy, przepełnione tak burzą tak intensywnych, sprzecznych emocji, że oddech uwiązł jej w płucach. W otępieniu patrzyła, jak rzucił ostatnie spojrzenie na zamkniętą w okowach złych snów kobietę i zniknął wraz z szumem piór, na których dźwięk oddech śpiącej się zatrzymał na chwilę. Fiołkowa wstała najciszej jak mogła i podeszła do ogromnego, strzelistego okna, by wyjrzeć w zmąconą pohukiwaniem sowy ciszę nocy.
    Skrzydlaty mężczyzna, który całkowicie potrafił zakamuflować swój magiczny zapach i prezencję, wyczuwalną umysłem, stał na skraju dziedzińca, schowany we względnym cieniu. Gdy się przyjżała, dostrzegła sylwetkę Jivrega. Prawdopodobnie rozmawiali. Zwiadowca po chwili puścił go wolno. Czyżby to naprawdę był... On?
    Ponownie zjawił się w okolicy, gdy Rossitiana znalazła owego chłopca, tak bardzo podobnego do harpii i elfa zarazem. Wtedy jednak zniknął równie nagle, co się pojawił i więcej go nie zobaczyła. Te dwa incydenty jednak rozpętały śnieżycę obaw w sercu smoczycy.
    Nawet nie zauważyła, gdy jej Gwiazdka zasnęła w siodle. Przez te wszystkie dni każdy podejrzany szelest, lub trzask gałązki wyrywały kobietę z czujnego snu, dlatego dopiero teraz ukazało się zmęczenie, kiedy wreszcie poczuła się naprawdę bezpiecznie. Tu, pośród gładkich przestworzy, gdy wreszcie mogła być znów ze swą połówką duszy.
    Chociaż nie mogły połączyć się tak, jak robiły to dawniej. Ta niemalże kompletna jedność, na jaką mógł sobie pozwolić jeden umysł, jedna dusza przelana w dwa naczynia. Teraz Elayna była strażniczką sekretów przeszłości, zbyt mrocznych, by Rossitiana mogła je poznać. A to tworzyło zbyt gruby mur między nimi.
    Na horyzoncie ukazał się zamek, o wieżach niczym wyciągnięte jak najwyżej ku sklepieniu ramiona, w błagalnym, zarazem rozpaczliwym geście. Ich obecny dom.





[ Historia rozpoczyna się jeszcze za czasów pobytu Rossitiany i Elayny w Ordo Corvus Albus. Zdradzę tylko, że zanim odejdą, mają jeszcze misję do wykonania, po której dopiero opuszczą Zakon. Ich odejście zostanie w przyszłości wyjaśnione.
Publikuję już fragment tego, co napisałam parę miesięcy temu, żeby coś się już zaczęło dziać. Mam napisane już trochę do następnego rozdziału, także mam nadzieję, że opublikuję to w niedalekim czasie. 
Ech, dzięki chorobie plany zajebistego spędzenia czasu poszły się kochać, ale za to mam dwa dni siedzenia w domu. Dzięki temu blog powstał tak szybko. Bo tak właściwie dotychczas miałam go w  odległych planach. Ale cieszę się, iż nareszcie się pojawił.

Enjoy! :) ]