piątek, 2 sierpnia 2013

Rozdział 1

    

    Leniwy szum lasu oplatał podróżnych swą zgubną pieśnią, przychylny jedynie dla wybrańców. Opiewał jednocześnie w swej ponurej pieśni śmierć słońca, co opadało za linię horyzontu, na kształt wyrwanego serca. Wysokie, wiekowe już drzewa skrzypiały cicho, a dźwięk ów niepokoił, jakoby był ostrzeżeniem. Jedynie powierzchnia jeziora Craciac zdawała się być aż nazbyt spokojna, niczym lustro, które odbijało otaczającą rzeczywistość, kryjąc jednocześnie tajemnicę swych głębin. Być może przerażającą, albo wprost przeciwnie, zachwycająco piękną. Być może nie było żadnej.
    Tuż przy brzegu pojawił się obraz kobiety w ciemnym płaszczu na tle wieczornego nieba. Na bladej twarzy widniały oznaki zmęczenia, blask jadeitowych oczu przygasł. Rossitiana uśmiechnęła się lekko do swego odbicia i odgarnęła kosmyk brudnych już włosów z twarzy. Wreszcie weźmie kąpiel.
    Cztery dni temu wybrała się na samotny zwiad, chcąc spędzić ten czas na wyłączności z własnymi myślami, pragnąc fizycznego zmęczenia, które mogło przynieść zapomnienie, spokoju przebywania z naturą. Wzorem zwiadowców z odległej puszczy Yist’an, jednostki stworzonej przez istoty z jakiegoś względu wyzbyte magii, podczas podróży stawiała na siłę swego ciała oraz bystry umysł. Dopiero później czerpała z zasobów Mocy. Wielokrotnie przekonała się, że wiele stworzeń Killinthoru, a szczególnie wyszkoleni w swej profesji szpiedzy i skrytobójcy wyczuleni są na nawet najmniejszą woń magii, która pozostaje w eterze po każdym jej użyciu. Wiedza jak przetrwać, wraz z umiejętnościami, niejednokrotnie ratowała jej życie.
    Egzystując wiele już wieków, niekiedy kobieta czuła się niczym Zmora, stworzona jedynie ze splotów magii i umysłu, zamknięta w kruchym ciele, tak nietrwałym... Fizyczna praca sprawiała, że czuła życie krążące w sieci żył. Ponadto, sprowokowana rozmową z Malgranem, chciała sobie udowodnić, iż wciąż pamięta nauki komanda Aeth’yen, jednocześnie chciała przygotować się i oczyścić przed misją. Gdzieś na granicy podświadomości zamieszkało nieprzyjemne przeczucie, na kształt wrzodu, że to nie będzie tak proste wyzwanie.
    Pozostawiła na brzegu część zbędnego dobytku, kryjąc za magiczną osłoną, po czym nazbierała chrustu na ognisko i ułożyła stos. Zdjęła z siebie ubranie. Przyjemny powiew delikatnego, chłodnego wiatru popieścił jej ciało. Z lubością i dreszczem zanurzyła się powoli w zimnej wodzie, na moment wstrzymując oddech. Przepłynęła kawałek, a długie włosy powiewały za nią niczym śmiertelny welon topielicy, stworzony z pasm wodorostów. Gdy rozgrzała już nieco mięśnie, sięgnęła po mydlany piasek, by zmyć z siebie cały brud i zmęczenie, nucąc pod nosem cichą pieśń w języku brzóz.
    W pewnym momencie kątem oka Rossitiana uchwyciła ruch na brzegu, zanim cichy chrobot doleciał do jej wyczulonych uszu. Nie przerywała jednak swych czynności, nie dając po sobie poznać, że spostrzegła nieproszonego gościa. Jednocześnie starała się odkryć jego tożsamość. Wśród emocji, które napływały od postaci na brzegu, wyczuwała głównie głód, który przykrywał nawet strach.
    Kiedy stworzenie znalazło część jej zapasów jedzenia i rzuciło się nań wygłodniałe, odwróciła się w końcu i przyjrzała postaci. Na brzegu kucał wychudzony chłopiec, mający w swej postawie coś ptasiego, nieodkrytą drapieżność, której sam nie był świadomy. Kości niemal prześwitywały przez szarą skórę, a białe strąki włosów kryły twarz. Jednak było w nim coś zachwycającego, co przykrywało ów nędzę. Skórzane skrzydła wyrastające z pleców wyglądały na silne i zdrowe, często używane i zadbane. W umyśle Ross zabłysła iskra myśli. Wyglądał na skrzyżowanie elfa i harpii... Czy to w ogóle możliwe? Niedaleko są siedliszcza harpii, więc może jakimś cudem...?
    Westchnęła cicho i zanurzyła się w wodzie, wciąż jednak czujnie obserwując każdy ruch towarzysza magicznym zmysłem. Spłukała z siebie dokładnie mydlany piasek i wynurzyła się dokładnie w chwili, gdy skrzydlaty wstawał, zabierając prawie całe zapasy jedzenia. Spojrzał na nagą kobietę, spłonił się i czym prędzej czmychnął, upuszczając to, co chciał ukraść. Rossitiana uśmiechnęła się lekko, wręcz pobłażliwie i omal się nie roześmiała. Jak na razie podlotek nie stwarzał zagrożenia, więc nie zainteresowała się nim bardziej. Wycisnęła włosy i wyszła na brzeg, by rozpalić krzesiwem ognisko i osuszyć się przy jego blasku.

***

    Rossitianę ze snu obudziło ciche brzęczenie w umyśle, spowodowane naruszeniem cieniutkiej, ledwno wyczuwalnej bariery magicznej, rozłożonej dookoła jej obozowiska. Natychmiast się obudziła, powoli przeszukując okolicę. Ze zdziwieniem rozpoznała aurę tego dziwnego, skrzydlatego chłopca, który w ciągu dnia ukradł jej niemal połowę zapasów. Słyszała, stąpał ostrożnie, by następnie zacząć przeszukiwać jej torbę.
    - Tam nic nie ma.
    Cichy szept sprawił, że zamarł w przerażeniu, a w następnej chwili pozostała po nim tylko smuga aury. Ross westchnęła i usiadła, wyciągając spod płaszcza jedzenie. Wstała i położyła upieczonego wcześniej ślizgacza tuż przy granicy bariery. Mały prezent.
    W ciągu nocy obudziło ją ciche brzęczenie. Głód był zbyt wielki.

***

    Z nocy na noc był bardziej śmielszy. Kobieta zawsze zostawiała mu chociażby resztkę zdobytego w ciągu dnia pożywienia. Zrazu dopiero nocą czaił się tuż przy barierze, później cały czas podążał zań na tyle blisko, by wyczuwała wyraźnie jego aurę, chociaż wzrok uchwycał jedynie uciekające cienie i drżące gałązki.
    Aż w końcu pewnego dnia usiadł po drugiej stronie ogniska, w blasku płomieni, wpatrując się łapczywie w średniej wielkości ptaka, którego kobieta właśnie sprawnie oprawiała. Zaakceptował w końcu zaproszenie, które codziennie, wytrwale dawała mu kobieta.
    Ross rzuciła chłopcu spojrzenie, ale nie zatrzymała go na dłużej.
    - Poczekaj jeszcze chwilę. Najpierw musi się upiec - powiedziała, wcale nie oczekując odpowiedzi. - Jak długo będziesz za mną... ze mną podróżował, tak długo będziesz starał się upodobnić do istot mego pokroju.
    Zebrała wszystkie pióra, jelita i inne względnie niejadalne odpadki, po czym zakopała na skraju obozowiska. Kiedy wróciła na swe miejsce, ptasie truchło zamiast na swym miejscu, już znajdowało się w łapach hybrydy. Znów to samo.
    - Ile razy mam Ci mówić, że surowe mięso jedzą tylko zwierzęta i potwory? - jęknęła, załamując ręce. - A TY nim NIE jesteś - dodała stanowczo, nagannie.
    Chłopiec skulił się w sobie i wyjątkowo odłożył mięso tam, gdzie było.
    ~Ely! Zareagował! Wreszcie zareagował!
    Z podekscytowaniem przesłała obraz Fioletowołuskiej.

***

    Względnie spokojne popołudnie. W polach dookoła wioski Ashe wciąż pracowali mężczyźni, w domach ich kobiety przygotowywały strawę, robiły pranie, zajmowały się niegrzecznymi dziećmi, które rozpierała energia. Jesienny wiatr niekiedy zrywał kilka pożółkłych liści z pojedynczych drzew, rozsypanych między polami, domami i prowadził w zarazem szaleńczym i spokojnym tańcu. Mijał zapracowane konie, które mozolnie ciągnęły za sobą ciężar pługu, przelatywał nad plotkującymi gospodyniami, zaczepiał kłócące się psy, aż w końcu wpadł za granicę ciemnego lasu, gdzie zakończył swą ostatnią podróż.
    Wpadł wprost pod czyjąś stopę, która zostawiła nań krwawy ślad.
    Zdyszana postać wypadła z czeluści drzew, potykając się o własne nogi, z jednym okiem zalanym krwią. Zamiast drugiego miał ziejący pustką oczodół, otoczony poszarpanymi strzępami skóry. Pasmo jelita zwijało z rozciętego brzucha niczym girlanda świąteczna, miast ręki miał fantazyjnie rozszarpane płaty mięsa z rażącą bielą szczętków kości. Słaniał się na nogach, jedynie napływ adrenaliny i wybuch magii, spowodowany traumą, podtrzymywały go przy resztce życia. Niczym umarły powstały zza grobu.
    Rozległ się szaleńczy pisk, kiedy mała dziewczynka, bawiąca się w pobliżu, zauważyła mężczyznę. Wszyscy mieszkańcy wioski, którzy usłyszeli ów dźwięk, przerwali pracę i ze zgrozą zwrócili wzrok w jego stronę.
    - Ra... tuj... - wychrypiał ranny, padając na kolana paręnaście kroków od niej, błagalnie wyciągając dłonie.
    Ojciec małej jako pierwszy ją dopadł i porwał w swe ramiona, by zasłonić jej oczy i oszczędzić przerażającego widoku, od którego i tak przez wiele lat się nie uwolni, często widząc w sennych koszmarach.
    - Czarne oczy... Wszę...dzie. Oczy... - Ostatnie tchnienie uleciało z umęczonych ust. Przekazał wieść. Mógł wreszcie umrzeć, pozostawiając w spadku po sobie rozszarpane ciało.
    - Na Smoka... - wyszeptał zdławionym głosem ojciec małej Maelle. - To już czwarty w przeciągu tygodnia...

***

    - Powinieneś tu zostać, bezpieczniejszy będziesz lesie. Nauczyłam cię, jak przetrwać samemu, powinieneś dać sobie radę. - Rossitiana po raz kolejny tłumaczyła hybrydzie, dlaczego nie może odejść wraz z nią. Chciała już wraz z Ely udać się do zamku, wymienić część ekwipunku i udać się w stronę traktatu, prowadzącego do Melthori, miasteczka położonego za południową granicą Killinthoru i wykonać misję, której się podjęła.
    Ten jednak wciąż stał z potulnie stulonymi skrzydłami, kręcąc głową.
    - “A nie może pójść z nami?” - wtrąciła się ponownie smoczyca, siedząca w cieniu drzew niedaleko.
    - Ely, nie mogę być niczyją niańką, rozumiesz? I tak już długo się nim zajmowałam - żachnęła się Rossitiana, krzyżując ręce na piersiach.
    - Nie będę ciężarem... - powiedział cicho chłopak, po raz pierwszy od ich spotkania wypowiadając pełne zdanie we wspólnym języku. Nieco kaleczył wymowę, ale z pewnością były to zrozumiałe słowa.
    Kobieta patrzyła się na niego, zaskoczona..
    - A jednak potrafisz mówić, hmm? - Uniosła brew.
    - Nie będę ciężarem - powtórzył z pewnością w głosie, zaciskając ręce w pięści i patrząc nań tym przeszywającym spojrzeniem, na który czasem sobie pozwalał. Jednak tym razem nie nastąpiło po nim kwilenie, strach, ani poczucie winy. Jakby skończył udawać bezmyślnego potwora, teraz, kiedy tyle zyskał.       Smocza jeźdźczyni obdarzyła go karcącym spojrzeniem, jakim opiekun patrzy na niegrzeczne dziecko. Wydawać by się mogło, że już kategorycznie zaprzeczy, ale... to było przecież tylko chłopiec. Jeszcze szczeniak. Westchnęła ciężko, poddając się.
    - Niech ci będzie. Ale masz się mnie słuchać, inaczej pozostawię cię na pożarcie dzikich bestii. Rozumiemy się?
    Pokiwał gorliwie głową.
    Z mieszanymi uczuciami zawróciła i wreszcie ruszyła ku swej smoczycy, zwinnie wspięła się na jej grzbiet i usadowiła wygodnie w siodle. Po kilkunastu dniach spędzonych bez niej w lasach na terytorium Zakonu Białego Kruka, naprawdę tęskniła, same rozmowy nie wystarczały. Nic nie zastąpi spojrzenia w czyjeś kochające ślepia.
    Fioletowołuska wzbiła się w przestworza, pozostawiając głębokie rany w ziemi, zadane silnymi, ostrymi pazurami. Błoniaste skrzydła zagarnęły powietrze, a imponujące mięśnie wzniosły smocze ciało ku pasmom pastelowych chmur. Tuż za nią podążył skrzydlaty chłopiec, sprawnie szybując w powietrznych tunelach.
    Wiele rzeczy wydarzyło się w zamku pod nieobecność Rossitiany, jednak brak jej osoby był wręcz błogosławieństwem. Elaynie raz wydawało się, że wyczuła aurę, której w tych ciężkich czasach pragnęła nigdy nie dostrzec, chociaż było to jedynie zagubione, stare już pasmo woni, ledwo zauważalne. A do zamku zawitał ktoś, kogo najmniej się spodziewała, narażając wszystkich na niebezpieczeństwo.
    Pewnej nocy, kiedy Rossie znów miotała się po łóżku, zamknięta w mrocznych labiryntach koszmarów, On pojawił się na chwilę. Wystarczyło jednak, by smoczyca dostrzegła znajome oczy, przepełnione tak burzą tak intensywnych, sprzecznych emocji, że oddech uwiązł jej w płucach. W otępieniu patrzyła, jak rzucił ostatnie spojrzenie na zamkniętą w okowach złych snów kobietę i zniknął wraz z szumem piór, na których dźwięk oddech śpiącej się zatrzymał na chwilę. Fiołkowa wstała najciszej jak mogła i podeszła do ogromnego, strzelistego okna, by wyjrzeć w zmąconą pohukiwaniem sowy ciszę nocy.
    Skrzydlaty mężczyzna, który całkowicie potrafił zakamuflować swój magiczny zapach i prezencję, wyczuwalną umysłem, stał na skraju dziedzińca, schowany we względnym cieniu. Gdy się przyjżała, dostrzegła sylwetkę Jivrega. Prawdopodobnie rozmawiali. Zwiadowca po chwili puścił go wolno. Czyżby to naprawdę był... On?
    Ponownie zjawił się w okolicy, gdy Rossitiana znalazła owego chłopca, tak bardzo podobnego do harpii i elfa zarazem. Wtedy jednak zniknął równie nagle, co się pojawił i więcej go nie zobaczyła. Te dwa incydenty jednak rozpętały śnieżycę obaw w sercu smoczycy.
    Nawet nie zauważyła, gdy jej Gwiazdka zasnęła w siodle. Przez te wszystkie dni każdy podejrzany szelest, lub trzask gałązki wyrywały kobietę z czujnego snu, dlatego dopiero teraz ukazało się zmęczenie, kiedy wreszcie poczuła się naprawdę bezpiecznie. Tu, pośród gładkich przestworzy, gdy wreszcie mogła być znów ze swą połówką duszy.
    Chociaż nie mogły połączyć się tak, jak robiły to dawniej. Ta niemalże kompletna jedność, na jaką mógł sobie pozwolić jeden umysł, jedna dusza przelana w dwa naczynia. Teraz Elayna była strażniczką sekretów przeszłości, zbyt mrocznych, by Rossitiana mogła je poznać. A to tworzyło zbyt gruby mur między nimi.
    Na horyzoncie ukazał się zamek, o wieżach niczym wyciągnięte jak najwyżej ku sklepieniu ramiona, w błagalnym, zarazem rozpaczliwym geście. Ich obecny dom.





[ Historia rozpoczyna się jeszcze za czasów pobytu Rossitiany i Elayny w Ordo Corvus Albus. Zdradzę tylko, że zanim odejdą, mają jeszcze misję do wykonania, po której dopiero opuszczą Zakon. Ich odejście zostanie w przyszłości wyjaśnione.
Publikuję już fragment tego, co napisałam parę miesięcy temu, żeby coś się już zaczęło dziać. Mam napisane już trochę do następnego rozdziału, także mam nadzieję, że opublikuję to w niedalekim czasie. 
Ech, dzięki chorobie plany zajebistego spędzenia czasu poszły się kochać, ale za to mam dwa dni siedzenia w domu. Dzięki temu blog powstał tak szybko. Bo tak właściwie dotychczas miałam go w  odległych planach. Ale cieszę się, iż nareszcie się pojawił.

Enjoy! :) ]

1 komentarz:

  1. Urzekły mnie przede wszystkim Twoje dokładne opisy i ciekawe porównania ! Bardzo fajnie się czytało ten pierwszy rozdział, z pewnością zahaczę o kolejny <3 Trzymaj tak dalej ! /Shizuru

    OdpowiedzUsuń